U… uczniowie i wychowankowie, bez których nie byłabym tym, kim jestem Uczniowie to bezpośredni podmiot moich oddziaływań. Podmiot, bowiem to tak naprawdę główni towarzysze wszystkich nauczycielskich działań, inicjatyw wychowawczych. Bez ich obecności, zgody, gotowości i chęci uczestniczenia w różnych przedsięwzięciach nie byłoby mowy o jakiejkolwiek nauce, wychowaniu. Dla mnie nie ma uczniów dobrych czy złych. Z jed- nej strony podobni, a jednak całkiem różni. Niektórzy ambitni i kreatywni, inni wycofani czy sfrustrowani życiem. Każda klasa to kalejdoskop charakterów i osobowości. Jakaś część mło- dzieży wie, co chce robić w przyszłości, i w tym kierunku się rozwija. Jest też cała masa dziecia- ków, która kompletnie nie ma dla siebie planu. Ta grupa stanowi dla mnie największe wyzwanie.
I z takimi właśnie uczniami pracuję najczęściej.
„Ach ta dzisiejsza młodzież”! To sformułowanie, którego chętnie my, dorośli, używamy. Ale czy rzeczywiście młodzież tak się zmienia na przestrzeni lat? Są inni niż my w ich wieku? Może trochę. Może w innym czasie przechodziliśmy różne inicjacje. Chyba wolniej wchodzili- śmy w dorosłe życie. Dziś świat pędzi, więc i młodzi pędzą, bo boją się, że coś im umknie sprzed nosa. Jednak bez względu na pochodzenie, status materialny rodziny czy też wykształcenie rodzi- ców, dla uczniów najważniejsze są te same podstawowe wartości, takie jak miłość, rodzina, uczciwość, godność, odpowiedzialność czy wiara. Wchodząc w dorosłość, wciąż odkrywają siebie i świat na nowo. Stale zadają pytania, które i my (ja) zadawaliśmy. Wciąż poszukują Boga, jak by się nie nazywał. I choć świat jest dla nich tylko czarno-biały, a my jako dorośli stoimy po drugiej stronie „barykady”, to i tak stale nas potrzebują. Tych mądrych dorosłych. Po to, abyśmy im pokazali, że rzeczywistość wcale nie jest jedynie czarna lub biała, ani nawet w kilku odcieniach szarości, ale wielobarwna.
Czasami gdy wchodzę zmęczona czy poirytowana do swojego pokoju, znajduję różne małe karteczki: „Byłam, ale nie zastałam Pani. U mnie OK, co tam u Pani? Nie szkodzi, na pewno nadrobimy. Bardzo się stęskniłam. Kocham Panią. Dominisia” albo „M.J „3”-ym się” lub
„Byłem, bo się stęskniłem. Zostawiłem całusa u pani Edzi”. Przychodzą odwiedzić mnie między studiami a pracą. Gdy mnie nie ma, zostawiają takie małe liściki. Czytam, wzruszam się, uśmiecham i zaczynam od nowa.

Z … „zapomniał wół, jak cielęciem był” – o pamięci własnej młodości i poczuciu humoru
Stając się dorosłymi ludźmi, dość szybko zapominamy o swojej młodości, swoich buntach
czy przysłowiowym „stawaniu na głowie”. Dlaczego?! Stajemy się dorosłymi mądralami, którym nie wypada przyznać się do tego, co sami zrobili. Kieruje nami obawa, że przestaniemy być dla naszych dzieciaków ideałami, doskonałymi rodzicami i wychowawcami. Łatwiej jest powiedzieć

1 M. Gola w artykule B. Pawłowicz: Który skrzywdziłeś…,  Sens nr 4/31 kwiecień 2011, str. 33.

„tak być nie powinno” i skończyć dyskusję, niż podzielić się jakimś swoim doświadczeniem i pozwolić, aby młody człowiek, z naszą pomocą, wyciągnął z niego wnioski. Zależy mi na tym, aby uczniowie widzieli we mnie zwyczajnego człowieka, również niedoskonałości. Przecież nie urodziłam się od razu pedagogiem! Myśląc o swojej pracy z młodzieżą, projektując różne zajęcia, często staram się przypomnieć sobie siebie samą w ich wieku. To, co mnie wówczas ciekawiło, czego oczekiwałam od nauczycieli. Czasami też odwołuję się do swoich doświadczeń, podsuwając im swoje sposoby „na matematyków” czy też opowiadając różne zabawne historie z mojego szkolnego życia. Spędzając z nimi czas widzę, że z tego mojego „gadania” wyciągają dla siebie wnioski. Chętniej dzielą się ze mną swoimi dużymi i małymi sprawami. Tylko dzięki nim poznaję życie współczesnej młodzieży. Dowiadują się, jak spędzają czas wolny, na czym opierają się ich relacje z rówieśnikami, rodzicami. Jakie są ich zainteresowania, co i czy w ogóle czytają, czego słuchają etc. Dzięki tej wiedzy i ich zaufaniu jestem „na bieżąco”. Co oznacza, że na bieżąco mogę reagować na wszystko, co dobre, ale i na zjawiska niepokojące. Nie jestem więc okazem muzealnym, tylko towarzyszącym pedagogiem, z poczuciem humoru, którym mnie wciąż zarażają.

W … wychowanie
Martin Buber powiedział kiedyś: „Wychowanie to spotkanie dwóch podmiotów, nauczy- ciela i ucznia, człowieka z człowiekiem, Ja i Ty”. Podejście to jest najbliższe mojej postawie wobec wychowania. Moi podopieczni nie tyle chcą słuchać dobrych rad, co być wysłuchani. Potrzebują uwagi, cierpliwości i zrozumienia. Prawa do popełniania błędów, prawa zarówno do  sukcesów,  jak  i  porażek,  prawa  do  „grzecznych  kołnierzyków”  i  irokezów  na  głowie. Jak to napisała kiedyś jedna z moich uczennic: „prawa do krzyczenia, gdy trzeba milczeć”. Wychowywać to, moim zdaniem, wspierać młodego człowieka w przejściu w dorosłość, w okre- śleniu przez niego jego własnej tożsamości. Nie znam panaceum na całe zło i wszystkie bolączki świata. Jest milion rzeczy, których nie umiem i pewnie nigdy nie będę umieć. Beznadziejnie śpiewam, ale jak jest taka potrzeba, to śpiewam – ku uciesze wszystkich – razem z uczniami. Nie jestem idealna, tak jak i oni.  Nie chcę być „dobrą ciocią” ani „fajną koleżanką”. Chcę i staram się być dobrym pedagogiem i człowiekiem, na widok którego na ulicy nie będą wykrzywiać twarzy w grymasie. Jestem wychowawcą i szczęśliwym człowiekiem, który stale uczestniczy w tej wspaniałej, wychowawczej podróży w nieznane, wciąż inspirującej.
PS Nad moim szkolnym biurkiem, zwisa z żyrandola elegancko ubrana, pluszowa „Pani Frau”
– tak ku przestrodze.

Drzwi otwarte dla rodziców
Pierwszego września staję przed pierwszą klasą. Patrzy na mnie dwadzieścia pięcioro dzieci. Jeszcze więcej rodziców. Każdy ma jakieś oczekiwania, każdy ma jakieś pytanie. Dzieci myślą o tym, co będą robiły, czy będzie dużo czasu na zabawę, czy tylko nauka, czy pani będzie krzyczała, czy da się przytulić. Rodzice zastanawiają się, czy dziecko sobie poradzi, czy pani dostrzeże to, co w nim najlepsze, czy będzie wymagająca, a może bardziej wyrozumiała, czy dziecko będzie w szkole bezpieczne. Ja staram się zachować spokój, ale gdzieś w środku ściska mi żołądek i myślę, czy na pewno wszystko powiem jak należy, czy nie popełnię żadnej gafy.
Od  początku  staram  się  włączyć  rodziców  w  życie  klasy.  Na  pierwszym  zebraniu we wrześniu podaję rodzicom mój numer telefonu i ustalam harmonogram współpracy na rok szkolny. Dzięki temu każdy może zgłosić swoje propozycje lub chęć udziału w jakimś przedsię- wzięciu. Myślę, że warto być otwartym na innych, ponieważ w grupie można zdziałać więcej. Często podsuwam różne pomysły i po wspólnej dyskusji tworzymy naprawdę fajne rzeczy.
Realizując  projekt  „Dziecko  widzem  i  aktorem”,  zaprosiłam  rodziców  do  współpracy i prawie wszyscy wystąpili w teatrzyku kukiełkowym promującym zdrowy styl odżywiania. Uczniom bardzo się podobało, kiedy zobaczyli swoich rodziców w roli aktorów. Wspólnie przy- gotowujemy stroje teatralne, stworzyliśmy przepiękny kącik teatralny z galerią, w której umiesz- czamy zdjęcia z naszych występów lub ze spektakli, które oglądamy w teatrach bydgoskich: w Teatrze Polskim, w Baju Pomorskim lub w Operze Nova. Rodzice chętni są do podejmowania różnych działań, gdy widzą, że mamy wiele pomysłów i że zależy nam, aby je wspólnie realizo- wać. Rodzice mają też swoje pasje i zainteresowania. W swojej pracy spotkałam mamy, które robiły przepiękne zdjęcia z każdej uroczystości, wyjazdu, zajęć otwartych. Na koniec roku szkol- nego zgrywały je na płyty i wręczały każdemu z uczniów na pamiątkę. Pojedyncze zdjęcia syste- matycznie wywieszam na gazetce „Z życia naszej klasy”, gdzie mogą je oglądać także uczniowie i rodzice z innych klas. Niektórzy rodzice swoje zdolności, np. plastyczno-techniczne, prezentują podczas przygotowywania scenografii do przedstawień, stroików na świąteczne stoły; zdolności kulinarne, kiedy gotują żurek na śniadanie wielkanocne czy pieką ciasta na różne uroczystości. Dzięki takiej współpracy, realizując program nauczania, mogę łączyć teorię z praktyką. Rodzice

zapraszają nas do swoich zakładów pracy, np. do piekarni, gdzie mogliśmy poznać temat „Od ziarenka do bochenka” i samodzielnie wypiekać chleb, rogaliki i bułki. Odwiedziliśmy też Pocztę Polską (poznaliśmy drogę listu), firmę Remondis, gdzie zapoznaliśmy się z prawidłową segregacją śmieci. Nawiązaliśmy współpracę z Uniwersytetem Technologiczno – Przyrodniczym w Bydgoszczy. Korzyści dla wszystkich, zwłaszcza dla mnie i moich uczniów, są nie do przecenienia.
W mojej klasie rodzice zawsze mają otwarte drzwi, jeżeli chcą popatrzeć, jak dziecko pracuje na lekcjach. Oprócz tego, dwa razy w roku szkolnym, w październiku i na przełomie kwietnia i maja organizuję zajęcia otwarte. Zajęcia trwają 2 lub 3 godziny lekcyjne. Przygotowuję taki scenariusz, aby pokazać rodzicom, co na tych etapach nauki uczeń powinien umieć. Ponieważ pracuję w klasach I-III, mam możliwość zintegrowania i prezentacji elementów edu- kacji matematycznej, polonistycznej, przyrodniczej, muzycznej i plastycznej. Rodzice nie tylko siedzą i obserwują swoje dzieci, ale włączani są w przebieg zajęć, czytając na przykład zagadki, wiersze, zadania tekstowe lub wykonując wspólnie z dzieckiem pracę plastyczną. Dzieci lubią, kiedy mogą coś wspólnie zrobić z rodzicami, chętnie biorą udział w takich zajęciach i bardzo się mobilizują, aby zaprezentować się z jak najlepszej strony i pokazać, czego już się nauczyły. Rodzice mają możliwość spojrzeć na swoje dziecko jako ucznia klasy, porównać, jak czyta, pisze, liczy w porównaniu z innymi, jak reaguje w różnych sytuacjach, jakie ma relacje z rówieśnikami; dowiedzieć się, czy dziecko potrafi współpracować w grupie, nad czym powinno jeszcze popra- cować lub podjąć decyzję, na jakie dodatkowe zajęcia je zapisać. Takie zajęcia dają bardzo wiele rodzicom, nauczycielowi, a w konsekwencji uczniowi. Myślę, że bardzo ważne jest, aby rodzice zrozumieli, że tworzymy jedną drużynę: rodzic – uczeń – nauczyciel.

Pomocne dłonie małych wolontariuszy
Rodzice wspierają nas w akcjach wolontariackich na rzecz chorych kolegów ze szkoły. Jest to temat bardzo mi bliski. Kiedy pewnego dnia okazało się, że mamy w klasie poważnie chorego chłopca, postanowiłam zorganizować koncert, aby zebrać pieniądze potrzebne na jego leczenie. Początkowo miał to być mały festyn z udziałem uczniów naszej szkoły. Jednak dzięki wsparciu mojego męża, znajomych i rodziców uczniów, stał się koncertem z udziałem zespołów rockowych, tanecznych, z aukcjami obrazów i rzeźb, przejażdżką konną. Była też kawiarenka z wypiekami przygotowanymi przez rodziców, „cegiełki”. Informacje o koncercie udało się ogłosić w prasie lokalnej i TVP Bydgoszcz oraz na plakatach. W trzy godziny udało nam się zebrać sporo pieniędzy, które mogliśmy przekazać rodzicom chłopca. Staram się, aby koleżanki i koledzy z klasy cały czas mieli kontakt ze swoim chorym kolegą. Pisaliśmy do niego listy, robiliśmy łańcuch serc, wspólnie chodziliśmy do kościoła. Na dziesiąte urodziny pojechaliśmy do niego całą klasą i z chętnymi rodzicami, z ogromnym tortem w kształcie serca, balonami i dobrymi życzeniami. Staraliśmy się, aby Jasiek miał cały czas poczucie, że jest z nami i uczest- niczy w naszym klasowym życiu. Ustaliliśmy, kto i kiedy będzie odwiedzał chorego chłopca i z nim się bawił. Jasiek ma już dzisiaj trzynaście lat i jest dzielnym szóstoklasistą. Cieszę się bardzo, że zmotywowałam wtedy do działania aż tyle osób! Jako klasa współpracujemy z dzieć- mi z Domu Pomocy Społecznej „Słoneczko”. Są to dzieci niepełnosprawne, upośledzone ruchowo lub umysłowo. Zapraszamy ich na różne występy i wspólne zajęcia, organizujemy dla nich wigilię i śniadanie wielkanocne w stadninie koni, z tradycyjnymi potrawami, malowaniem pisanek i szukaniem prezentów w lesie. W spotkaniach, oprócz uczniów naszej klasy, biorą też

udział rodzice, którzy pomagają przy organizowaniu zajęć podczas jazdy konnej, przygotowaniu poczęstunków. Spotkania te pokazują moim zdrowym uczniom, że na świecie są ludzie, którym trzeba pomóc i wobec których musimy być tolerancyjni. Obserwuję, jak bardzo pozytywnie wpłynęła na nich ta trzyletnia współpraca. Kiedy wykonują jakąś pracę plastyczną, nie przeszka- dza im już, że dzieci ze „Słoneczka” porysują ją lub wykonają inaczej niż one by chciały. Wiedzą, że koledze na wózku inwalidzkim trzeba pomóc przemieścić się, usunąć z drogi niepotrzebne rzeczy. Nauczyły się myśleć, że obok nich jest kolega, koleżanka, którym trzeba pomóc.
Co roku z okazji Dnia Dziecka niesiemy radość dzieciom przewlekle chorym ze szpitala dziecięcego, przygotowując dla nich występ i drobne upominki. Zbieramy gry, zabawki, przybo- ry szkolne, odzież dla biedniejszych dzieci. Dbamy również o zwierzęta ze schroniska, zbierając karmę,  koce,  miski  i  inne  potrzebne  rzeczy  dla  pozostawionych  tam  psiaków  i  kociaków. Po lekcjach staram się wspierać swoich uczniów, organizując zajęcia wyrównawcze dla dzieci, które potrzebują więcej popracować nad jakimś materiałem lub kiedy dużo chorują i muszą nadrobić opuszczone dni w szkole. Trzeba wierzyć w ucznia, żeby on sam nabrał wiary we włas- ne  umiejętności,  motywować  do  działania,  do  podejmowania  prób  rozwiązywania  różnych zadań. Staram się współpracować z pedagogiem, psychologiem szkolnym. Myślę, że jeżeli poja- wia się problem, warto skorzystać z porady specjalisty i wspólnie znaleźć najlepsze rozwiązanie. Zachęcam też rodziców do tego, aby nie bali się korzystać z porad psychologa, pedagoga, logopedy czy innego specjalisty. Rodzice często mają obawy przed takim spotkaniem, dlatego staram się na zebrania zapraszać naszych szkolnych specjalistów, którzy wyjaśniają rodzicom, na czym polega ich praca i w czym mogą być pomocni.
Dbam, aby moi uczniowie rozwijali swoje zainteresowania i talenty. Zachęcam do udziału w różnych konkursach, zawodach, prezentacjach. Moją pasją jest muzyka i taniec. Cieszę się, że mogę łączyć ją z pracą. Powadzę kółko taneczne, do którego należy dwudziestu uczniów z mojej klasy. Taniec pozwala wyrazić im całą dziecięcą radość, szczerość i przyjemność z tego, co robią. Wybierając piosenki i tworząc układy taneczne, zawsze myślę o osobach, które będą ten taniec wykonywały. Czerpię wiele satysfakcji z tego, że potrafię z moimi dziesięciolatkami porozumiewać się prawie bez słów. Puszczam im muzykę i po jej wysłuchaniu opowiadam, co ma przedstawiać dany taniec; słuchają mnie i mam wrażenie, że wiedzą i czują to, co ja. Uczucia, które towarzyszą nam podczas słuchania muzyki, dzieci potrafią wyrazić ruchem. Jest to dla mnie niesamowite, że pracując nad tak różną muzyką, zaczynając od „Bolera” Ravela, poprzez muzykę filmową, a na „Wake, Wake” Shakiry kończąc, odbieramy ją podobnie.
Często występujemy i bierzemy udział w konkursach. Nagrody, które zdobywamy, jeszcze bardziej motywują nas do pracy. Nasze zajęcia taneczne to nie tylko ćwiczenia różnych układów tanecznych, ale także prawdziwe przedstawienia ruchowe. Dzieci przełamują tremę, są obeznane ze sceną i przyzwyczajają się do prezentacji.  Ważne, aby tak organizować zajęcia, żeby uczeń sam chciał brać w nich udział. Myślę, że wychowawstwo polega na dobrej współpracy nauczy- ciela z uczniem, nauczyciela z rodzicami oraz nauczyciela z różnymi specjalistami. Należy być sobą i lubić to, co się robi. Ważne, aby mieć pozytywną energię i zarażać nią innych. Wychowawca musi być otwarty i przede wszystkim musi umieć słuchać tego, co mówią do niego uczniowie i rodzice. Wychowawstwo powinno być także przyjemnością, a nie obowiązkiem. Aby coś dobrze robić, trzeba się w to zaangażować.

Z dziennika wychowawcy

28.03.2011, poniedziałek
Wiosna. Nareszcie cieplej. Zimowe ciuchy można upchnąć w najciemniejsze zakamarki szafy. Zakwitły przebiśniegi, pojawiły się pojedyncze krokusy. W sobotę zmieniliśmy czas na letni. Miło, gdy dzień dłuższy. Przyszedł mail od Krzyśka z Koszalina. Uporał się z autoana- lizą. Czytam. No tak, polonistom łatwiej napisać, ująć w słowa to, co życie przynosi. A że dzie- sięciorgu z nas przyniosło tytuł Wychowawcy Roku 2010, więc mamy o czym pisać. Co sprawi- ło, że my, a nie inni? Wielu pedagogów zasługuje na nazwanie ich Wychowawcami Roku. Wszystkim im tego życzę. Moglibyśmy wspólnie cieszyć się, świętować. Nieliczni potrafią pogratulować sukcesu. Reszta analizuje profity, zastanawia się, czemu ona, a nie ja? Otrzymanie tego wyróżnienia to próba przyjaźni. Zawyżamy poprzeczkę. Przodownicy pracy? Poniekąd. Przekraczamy  normy,  osiągamy  najwyższy  wskaźnik  wydajności  i  zaangażowania. Jesteśmy ulubieńcami młodzieży.
Inność przeszkadza.

29.03.2011, wtorek
W drodze do pracy spotkałam Łukasza. Nietuzinkowa postać. W tym okresie życia, kiedy większym autorytetem cieszą się rówieśnicy niż rodzice czy nauczyciele, on był obserwatorem. Przychodził do klasy, na ławce układał zeszyt, książkę, milczał. Na przerwach – milczał. Wydawało się, że otoczenie jest mu obojętne. Im dłużej milczał, tym bardziej denerwował kole- gów z klasy. Był inny. Milcząc, chciał być niewidoczny, zniknąć w tłumie rozkrzyczanej mło- dzieży, nie absorbować niczyjej uwagi, gdy tymczasem milczenie sprawiło, że na nim koncentro- wała się uwaga klasy. Młodzież nie akceptowała inności, ja pozwoliłam mu być sobą, czekając na gest, słowo z jego strony. Młodzieży trudniej było przejść przez ten test tolerancji. Postanowili
„otworzyć” mu usta pięścią. Chcieli zmusić do krzyku, wołania o pomoc. Musiałam pomóc jemu i reszcie. Nie chodziło mi tylko o skrytykowanie, ukaranie agresji. Łatwo wpisać uwagę, obniżyć ocenę z zachowania i uznać sprawę za zakończoną. Niewiele bym osiągnęła. Prawdopodobnie Łukasz zostałby „ kozłem ofiarnym” na najbliższe trzy lata. Zależało mi, aby poczuł się dobrze w klasie, aby młodzież zaakceptowała jego inność. Godzina wychowawcza miała zadecydować

o ich wspólnych relacjach na kolejne lata. A jak otworzyć Łukasza? Wiadomo było, że słowa nie powie. Przyniosłam szachy.
– Kochani – zwróciłam się do klasy – nie sztuką jest przywalić komuś w łeb – stąpałam po cienkiej linii – sztuką jest stoczyć prawdziwy pojedynek.
Rozłożyłam szachy. Wiedziałam, że to właśnie łączy – gra w szachy. Klasa obserwowała niemą rozgrywkę. Łukasz wygrał. Podanie dłoni, pojednanie. Ważny pojedynek. Mógł zostać odrzucony. Klasa doceniła, zaakceptowała, przyjęła. Przez lata oswajali jego inność, przez kolej- ne lata Łukasz się otwierał. Wychowawstwo, jakkolwiek bywa bardzo trudne, to przyjemność, a nie obowiązek. Z uśmiechem weszłam do szkoły. Kogo spotkam? Komu będę mogła pomóc? Ile faktów, a ile życia nauczą się na moich lekcjach?
Wychowawcę przydziela klasie dyrektor, ale bywa, że to uczeń wybiera nauczyciela, zaufa innemu bardziej niż temu „przypisanemu”. Tak było z Markiem. Zawsze uśmiechnięty, zaanga- żowany w życie klasy, bezproblemowy, ale tylko pozornie. Witał mnie promiennym uśmiechem i przyjaznym kiwnięciem głowy. Powoli otwierał się. Opowiadał o pasji do motorów i rozgrze- bywania samochodów. Dodał wątek rodzinny, nie ukrywał, że nauka sprawia mu coraz więcej problemów. Zniechęcała go postawa nauczycieli, brak tolerancji wobec mniej lotnych uczniów. Nasze rozmowy pomagały mu przetrwać trudne chwile. Marek był wdzięczny, że słucham, nie krytykuję, nie staram się doradzać.
W dniu kiedy odbywały się pierwsze wywiadówki, podszedł do mnie nieśmiały, skromny mężczyzna  (po  spotkaniach  z  rodzicami  zawsze  zostajemy  dłużej,  aby  każdy  rodzic, który  ma  takie  życzenie,  mógł  porozmawiać  z  uczącymi  jego  dziecko  nauczycielami). Był to tata Marka.
– Chciałbym porozmawiać o Marku – wyjaśnił.
– Przykro mi, nie jestem wychowawczynią Marka.
– Ale ja właśnie pani szukałem – uśmiechnął się – pani jest dla niego autorytetem, może będzie mogła nam pani pomóc?
Zostałam mediatorem w relacji rodzic – uczeń – nauczyciel, a może bardziej uczeń
– nauczyciel – rodzic lub jeszcze inaczej: rodzic – nauczyciel – uczeń. Jedno było pewne
– byłam pomiędzy, aby tym dwu kochającym się wzajemnie ludziom pomóc otworzyć się, zrozumieć, podać dłonie.
Tata Marka przychodził w tajemnicy przed synem. Było im trudno ze sobą rozmawiać. Długi czas Marek nie wiedział o tym, jak bardzo ojciec próbuje do niego dotrzeć. Chciał być samodzielny, czuł się na tyle dorośle, że postanowił podjąć pracę, aby wspierać finansowo starszych już rodziców. Jego decyzje nie spotykały się z przychylnością ojca. Ojciec czuł żal, gorycz, smutek, może bardziej z powodu swojej choroby, wieku, bezsilności niż z powodu zacho- wania syna. Zaufanie obydwu do mnie było wyjątkowe. Bezsilna poczułam się tylko wtedy, gdy Marek się zakochał. Nie miałam wpływu na jego wybór, którego i tym razem nie akcepto- wali rodzice. Czas miał przynieść rozwiązanie. O ile mogłam pomóc w kwestii pracy Marka, problemów szkolnych, wyboru pomiędzy motocyklem a samochodem, o tyle wobec pierwszej miłości byłam bezsilna.
Minęła studniówka, matury, pożegnania, podziękowania i uściski. Jakież było moje zasko- czenie, gdy rok później pojawił się Marek, po kilku dniach jego tata. Czy mediatorem zostaje się na całe życie?

30. 03. 2011, środa
Dzień spojrzeniem w lustro zaczęłam. Kobieca próżność? Lekki makijaż, kolorowe kolczyki. Uśmiech. Prawdziwy, nie przyklejony, autentyczny.
5 godzin będę przeglądała się w oczach młodzieży. Oni są moim lustrem. Miło jest ładnie wyglądać,  ale  nie  o  to  w  tym  chodzi.  Młodzież  jest  sprawdzeniem  naszej  autentyczności. To nieprawda, że klasa jest zła, krnąbrna, rozwrzeszczana, chamska. Klasa na lekcji jest odbiciem nauczyciela, to właśnie autentyczność w relacjach decyduje o wzajemnej współpracy lub prob- lemach, jeśli współpracy zabraknie. Jeśli rodzic mówi dziecku, że sport to zdrowie, a sam każdą wolną chwilę spędza przed telewizorem, to czy możemy mieć żal, że dziecko chętniej usiądzie przy komputerze niż pójdzie na basen?
Czy nauczyciel – nałogowy palacz – jest wiarygodny, mówiąc uczniom, że palenie jest szkodliwe? Jeśli uczniowie zauważą u nauczyciela brak zgodności słów z postępowaniem, stracą do niego szacunek i zaufanie.
Krytyka boli każdego, ale jest punktem wyjścia, zmusza do przemyśleń. Nauczyciele często przypisują sobie wyłączność i prawo do krytykowania. Negatywne uwagi ze strony ucznia odbierają jako chamstwo i impertynencję. A często te właśnie uwagi mogą wpłynąć na nas pozytywnie. Pozwolą się przejrzeć w lustrze ludzkich uczuć.

***
W pracy awantura, dochodzenie. „Kreatywność” uczniów kłóci się z normami dobrego wychowania. Oburzenie większości. Młodzież na drzwiach pracowni jednego z nauczycieli przy- kleiła rysunek z napisem „Karny kutas”. Będę miała czas o tym pomyśleć – klasa III pisze sprawdzian.
Narzekają, kręcą nosami, manifestują swoje niezadowolenie.
– Trudne – jeden głośno krytykuje – tendencyjne. Celowo to pani zrobiła, abyśmy dostali złe oceny.
Zawsze znajdzie się ktoś niezadowolony.
– Koniec! – to ja wam sprawdzian przekładam, pytania „audio-tele” układam – zażartowa-
łam – To ja się na was obrażam!
Mateusz sięgnął do teczki i podał malkontentowi kartkę. Żółta kartka dla Kamila, „Karny kutas” w mniejszym formacie. Sobie też przyznają punkty karne. Konsekwentnie. Czy powinni- śmy ich karać?

Popołudnie
Jutro jadę na konferencję. Idealny powód, aby kupić sobie apaszkę, bluzkę. Wybrałam się na zakupy. Na Marszałkowskiej zaniedbany budynek, tylko graffiti ozdobą. Pamiętam zaintere- sowanie ludzi, którzy do chwili gdy uczniowie pojawili się z aluminiowymi konstrukcjami, płytami sklejki i ulotkami „Czy znasz historię swojego miasta?”, nie wiedzieli, że budynek ten był synagogą. Dla większości przecież przez wiele lat był to sklep RTV- AGD.
Wraz z młodzieżą realizowałam, w ramach programu „Przywróćmy pamięć”, projekt
„Śladami Gwiazdy Dawida”. Zadaniem było podążanie śladami i odkrywanie wielokulturowego dziedzictwa naszego regionu.

Uśmiechnęłam się do wspomnień, ktoś mijając mnie odwzajemnił uśmiech. Wiosna.
A wracając do projektu, oprócz „ Tygodnia kultury żydowskiej”, który miał odbyć się w szkole, młodzież zaproponowała stworzenie graffiti w miejscach związanych z kulturą żydowską. Pomysł chwytliwy, innowacyjny, jakkolwiek szokujący. Uległam grafficiarzom!
Uczniowie uczą. Jeszcze tylko musiałam przekonać władze miasta, że malowanie sprayem też może być sztuką. Podania, urzędy, kolejne piętra. Dobrze, że w górę, do celu, że pniemy się, sięgamy, a nie spadamy. Wreszcie upragnione pozwolenie. Oj, to nie koniec! Poprosiliśmy naczelnego rabina Polski o pozwolenie i patronat nad naszym projektem.  Przesłaliśmy projekty graffiti do Warszawy. Chwile niepewności. Doceniono młodzież, doceniono nowatorskie spojrze- nie na kulturę żydowską. Naczelny rabin był z nami, odnieśliśmy sukces. Barwy graffiti spłowia- ły, emocje wciąż żyją. Dobrze jest wspólnie tworzyć, być partnerem, niekoniecznie przewod- nikiem. Jeszcze kilka projektów nam się udało, ale o nich innym razem. Najpierw porządki…

4.04.2011, poniedziałek
Święta w tym roku wyjątkowo późno. Bazie już zdobią las, do Wielkanocy przekwitną. Zaczęłam układać przyprawy w koszykach, kolejny raz przekładać naczynia. Każdego roku wymyślam najdziwniejsze rzeczy, porządkuję najgłębsze zakamarki szaf, aby tylko nie stanąć twarzą w twarz ze stosami papierów.

Wieczór
Komputer. Przecież skrzynka też zasługuje na uprzątnięcie. Papier wirtualny. Jak ja lubię tych 700 maili. Miłe, milsze i najmilsze…
Wśród nich kilka niezwykłych. Jak na przykład ten:

„Szanowni Państwo

Z prawdziwą przyjemnością pragniemy poinformować, że Państwa projekt numer SL-3-0223 został przyjęty do finansowania w ramach programu Szkoła Marzeń (Działanie 2.1 Zwiększanie dostępu do edukacji – promocja kształcenia przez całe życie, schemat Zmniejszanie proporcji edukacyjnych pomiędzy wsią a miastem). Gratulujemy!„

Na You Tube i innych stronach pokazują liczbę odwiedzających. Oj, przydałby się taki licznik. Zaglądałam, z niedowierzaniem analizowałam każde słowo. Więc jednak my! Hura!
Z  1443  wniosków,  które  spełniły  wymogi  formalne,  wybrano  433  szkoły  w  Polsce,
21 w województwie śląskim, w tym tylko 3 szkoły ponadgimnazjalne.
Aby uczniowie mogli marzyć, a my spełniać ich marzenia, musiałam postawić pierwszy krok,  drugi,  trzeci  i  kolejny,  a  później  nabraliśmy  takiego  tempa,  że  biegłam,  i  naprawdę nie wiem, jak ja ten maraton zdołałam ukończyć.
Krok  pierwszy  –  pięciogodzinne  spotkanie,  po  którym  wszyscy  zaczęliśmy  marzyć.
„Szkoła Marzeń” była szansą dla szkół wiejskich oraz ponadgimnazjalnych, z których co naj-
mniej 35% młodzieży pochodziła z terenów wiejskich.

Krok drugi – przychylność dyrekcji. Krok trzeci – papiery, papiery, papiery.
Kolejne, monotonne, męczące niczym wielogodzinny rajd. Ale trzeba było zebrać siły, aby  dojść  do  mety.  Musieliśmy  stworzyć  plan  roczny  szkoły,  poprawić  plan  pięcioletni, aby uwzględnić priorytety programu, uwzględnić założenia planu rozwoju lokalnego, regional- nego, znaleźć instytucje partnerskie, wszystko po to, aby dać młodzieży szansę wiedzieć więcej,
poznawać, próbować, doświadczać, ośmielić się marzyć. Priorytety ogólne określały zadania:
• Rozwój szkoły w kierunku zapewnienia równości szans edukacyjnych uczniów, w tym uczniom niepełnosprawnym
• Umożliwienie zdobywania dodatkowej wiedzy i umiejętności w kontekście wyboru dalszej edukacji zawodowej
• Kształtowanie u uczniów aktywnych postaw wobec przemian społecznych
• Wzmocnienie roli szkoły w aktywizowaniu społeczności lokalnych.
Szczegółowy plan musiał być niebanalny.
Najgorsze wciąż było przede mną. GENERATOR! Ktoś, kto przez to przeszedł spokojnie,
może oglądać wszystkie horrory. Generator – komputerowo przygotowany program. Szczegółowe dane i założenia projektu należało ograniczyć do 1000 znaków (na każde zadanie) i wprowadzić do programu. Bajka! Tylko wilk łypał oczami zza krzaków. Jakakolwiek pomyłka, poprawka w tekście była równoznaczna z wyczyszczeniem Generatora i ponowną, żmudną pracą wprowa- dzania danych. Ale wspierali mnie wszyscy znajomi, najbardziej ci, którzy właśnie przyszli na moje przyjęcie imieninowe. Co chwilę zaglądali z pytaniem: „Kiedy skończysz? Skończyłaś już?”, a ja wraz z koleżanką starałam się stworzyć coś niepowtarzalnego, jedynego w swoim rodzaju, co mogło zachwycić komisję kwalifikującą projekt i jednoczenie zainteresować naszych uczniów. Tak właśnie powstał pomysł kampanii antykorupcyjnej „Stop korupcji – mam czyste ręce”,  warsztatów  dla  maturzystów  „Wejście  na  rynek  pracy”,  warsztatów  autoprezentacji, koła tanecznego, koła czytelniczo-medialnego, kół i obozów językowych, gry symulacyjnej
„Żyję w Europie”.
Chwila odpoczynku i… Hura! Wygraliśmy! Biegniemy! Przez płotki!
Comiesięczne   sprawozdania   merytoryczne,   finansowe,   weekendowe   szkolenia w Katowicach i Chorzowie – tor przeszkód.
Ale szkoła tętniła życiem. Młodzież uczęszczała na koła zainteresowań, w piątkowe popo- łudnia na zajęciach tanecznych było nawet 50 osób, uczestniczyła w bezpłatnych projekcjach filmowych i spotkaniach teatralnych, stworzono zespół muzyczny…, 15 uczniów brało udział w letnim obozie językowym „Snowball” w Kostkowicach, gdzie mieli okazję integrować się z młodzieżą z innych państw. Praktycznie każdy mógł realizować swoje zainteresowania. Uczniowie najbardziej zaangażowani w projekt zwiedzili Warszawę, Zakopane, Kraków, gdzie podziwiali zabytki i uczestniczyli w zajęciach muzealnych. Można było zakupić potrzebne do zajęć pomoce dydaktyczne, dzięki czemu szkoła zyskała sprzęt multimedialny. Nauczyciele otrzymali wynagrodzenie za prowadzone zajęcia. Wszystkie działania jednoczyły i integrowały uczniów, nauczycieli i rodziców. „Szkoła Marzeń” otworzyła nas na świat.

Inny nie znaczy gorszy

„To niemożliwe, ażeby w końcu stać się tym, za kogo cię mają”.

Juliusz Cezar

Wyciąg z historii tolerancji zamiast wstępu
Tolerancja to dążenie do rozumienia innych, umiejętność adekwatnego odniesienia się do zjawisk niezrozumiałych, innych, a nawet budzących niechęć. Wymaga to odróżnienia fak- tycznych zagrożeń płynących z odmienności od strachu przed odmiennością samą w sobie. Nie jest to sztuką łatwą dla nikogo z nas, ale niewątpliwie możliwą. Może sprawić, że młody człowiek poczuje się w szkolnym środowisku bezpieczniej, a swoją edukację zdobywać będzie z poszanowaniem jego godności. Tolerancja zawsze wiązała się z dezaprobatą dla tolerowanego zachowania, z jego naganną oceną, jednakże ze względu na czynniki różnej natury – głównie pragmatycznej, mającej na celu przede wszystkim spokój społeczny – zachowanie owo było tolerowane, „cierpliwie znoszone”. W sensie tradycyjnym tolerancja nie była wobec tego żadną wartością, nie była cnotą; była natomiast postawą, którą przyjmowano ze względów społecznych. Wiązała się wcześniej z „przymknięciem oka” na zachowania uznawane za złe dla realizacji jakichś celów wyższej wagi. John Locke w „Liście o tolerancji” odszedł od takiego rozumienia. Nadał jej rangę obywatelskiej cnoty, społecznej wartości, która powinna stać się fundamentem owocnie funkcjonującego, nowoczesnego społeczeństwa (takim jest przecież szkoła). Tolerancja
– twierdzi Locke – jest naturalną konsekwencją chrześcijańskiej postawy miłości bliźniego, jest wynikiem oddzielenia od siebie sfery świeckiej i duchowej, oddzielenia tego, co państwowe, od tego, co świeckie. A zatem także separacją indywidualnych praw dziecka, poszanowania godności człowieka od tego, czego wymaga się w placówce oświatowej. Ma ona być gwarancją katalogu wolności jednostkowych.

(Od)wieczne kłopoty z Kowalskim
W 2009 roku żegnałem się z moją wychowawczą klasą gimnazjalną. Cieszyłem się perspektywą rocznej przerwy, po której otrzymać miałem oddział licealny – taki niepisany zwy-

by poinformować o powierzeniu opieki nad klasą pierwszą integracyjną (znów gimnazjum!) od września. Nie wytrzymałem napięcia, musiałem wyjść ze szkoły i odreagować. Buntowałem się w duchu, nie rozumiałem bowiem, dlaczego mnie tak ukarano. Przywoływałem wydarzenia minionego roku, starając się przypomnieć swoje błędy, które doprowadziły do takiego postano- wienia  dyrekcji.  Wpadek  było  wiele,  żadna  natomiast  nie  była  takiej  rangi,  bym  zasłużył na to wątpliwe wyróżnienie.
Wakacje mijały szybko – za szybko, jak zwykle zresztą. Przyszło mi przygotować się do kolejnego roku szkolnego. Zacząłem od studiowania dokumentacji klasy. Z przerażeniem odkryłem tam trzy orzeczenia o kształceniu specjalnym (upośledzenie w stopniu lekkim) oraz kilka opinii (dysleksja, dyskalkulia, dysortografia). „To będzie koszmar” – pomyślałem i poszed- łem na spotkanie integracyjne z rodzicami i uczniami. Rozejrzałem się po auli, nie było tam
„upośledzonych”, więc się ucieszyłem. Gdy przeszliśmy po spotkaniu z dyrekcją do mniejszej sali, okazało się, że wszyscy są obecni. Gdzie są moje „specjalne” dzieci? Przecież wszyscy byli obecni. Ku mojemu zdziwieniu nie odbiegały wyglądem ani zachowaniem od innych. Wszystkie szybko stały się moimi „Słoneczkami”. I kto tu wyszedł na nietolerancyjnego?
Problem tkwił jednak gdzie indziej – nie wiadomo było za bardzo, jak dostosować wyma- gania do poziomu intelektualnego tych uczniów. Przecież tradycyjne przekazywanie wiedzy mogło nie przynieść pożądanych rezultatów. Zacząłem więc od rozmów z rodzicami, w końcu oni najlepiej znają swoje pociechy. Były to przyjemne spotkania, które udowodniły mi, że rodzi- ce mogą być sprzymierzeńcami nauczyciela. Konsultujemy się na bieżąco, by pomóc w rozwoju
„naszych” dzieci. Rozmawiamy o postępach, trudnościach, a nawet o pogodzie! Wymagało to jednak przełamywania barier, przestawienia własnego wyobrażenia o wyjątkowej funkcji nauczyciela w procesie edukacyjnym na rzecz przekonania o roli tego, który ma wspierać, prowadzić, pomagać.
Potrzeba było jednak poświęcenia czasu, by przygotowywać karty pracy, z których mogliby korzystać wszyscy uczniowie, zdolni i mniej zdolni. Trzeba przecież układać zadania zachęcające do zdobywania wiedzy, a jednocześnie pokazujące, że osiągnięcie sukcesu nie jest rzeczą niemoż- liwą. W końcu należało przełamać przekonanie dzieci o własnych ograniczeniach i niemożności wykonania poleceń. Dziś mija już drugi rok naszego bycia ze sobą. Moje „Słoneczka” nadal nie wiedzą, że są uczniami klasy integracyjnej, że są w niej osoby z niepełnosprawnością. To uważam za swój największy sukces; za cenę długich godzin spędzanych codziennie przed komputerem, by przygotować się do zajęć. Ale przecież my, nauczyciele, pracujemy tylko 18 godzin! Bzdura… Ania, Robert i Eryk (tak nazwijmy moich podopiecznych z orzeczeniami poradni psycho- logiczno-pedagogicznej) sprawnie funkcjonują, mają w klasie przyjaciół, zdobywają dobre stop- nie. Często zostają na przerwach, by porozmawiać o bolączkach dnia codziennego, swoich oba- wach, ale i tym, co wyszło dobrze. Są przy tym niezwykle szczerzy. Jeśli odpowiednio się ich zmotywuje, potrafią być kreatywni. Niejednokrotnie rozmawiałem z nauczycielami uczącymi w  klasie  o  dostosowaniu  wymagań  programowych  do  ich  możliwości.  Nadal  twierdzę, że na niektórych przedmiotach motywacja ta nie jest wystarczająca. Dlaczego bowiem na jed- nych (trudnych dla nich) lekcjach mogą zdobywać pozytywne oceny, na innych wciąż niedosta- teczne, a czasem z łaski „dopy”? Dlaczego na niektórych zajęciach szkolnych moi uczniowie często siedzą jakby nieobecni lub sprawiają problemy wychowawcze, a na innych wykazują się

dużą aktywnością, podejmują dyskusję, tworzą? Wpływ na to ma z całą pewnością niedostoso- wanie programu, a przez to niezrozumienie omawianych treści. Na sprawdzianach często wymaga się od nich takich samych wiadomości jak od ucznia zdolnego, nie indywidualizując przy tym tempa pracy. A przecież można inaczej, wystarczy tylko odrobina dobrej woli.

Uczeń zdolny – ten nieznośny mądrala
Pewnego  razu,  przy  omawianiu  mitu  o  Syzyfie  jeden  z  moich  uczniów  powiedział:
„Udawał wkurzonego na żonę, by móc wydostać się z Hadesu”. Dbając o poprawność językową moich uczniów, wypisałem słowo „wkurzyć” na tablicy; wyjaśniłem, czym jest kolokwializm i wspólnie zaczęliśmy szukać trafniejszych określeń. Tych znalazło się sporo. Gdy myślałem, że zasób synonimów został już wyczerpany, jeden z uczniów (nazwijmy go Wojtkiem) nieśmiało podniósł rękę i rzekł: „Przepraszam, brakuje jeszcze jednego wyrazu – „rozsierdzić.” Rozłożył mnie tym na łopatki. Jak się potem dowiedziałem od rodziców trzynastolatka, był to efekt wielo- krotnego czytania ulubionej książki – „Ogniem i mieczem”. Kolejny szok.
Wojtek od początku dał się poznać jako uczeń nieszablonowy, o dużej kulturze osobistej i ogromnym zasobie wiedzy, przekraczającej program nauczania przeznaczony dla jego grupy wiekowej. Wyróżniał się jednocześnie ponadprzeciętną inteligencją słowną – imponował boga- ctwem zasobu słownictwa. Także jego prace pisemne (logika, spójność, składnia, treść, dojrza- łość przemyśleń) znacznie wykraczają poza ramy umiejętności III etapu edukacyjnego. W przy- swajaniu materiału nie przeszkadzały mu nieobecności na lekcji – zawsze po przerwach wracał przygotowany do zajęć. Jako uczeń początkowych klas gimnazjum wygrywał konkursy przed- miotowe, pokonując mających nawet cztery semestry przewagi w zrealizowanym materiale. Wojtek nigdy nie odmówił pomocy kolegom i koleżankom z klasy, jeśli nie ograniczała się ona do  spisywania  odpowiedzi.  Jego  poczucie  odpowiedzialności  i  sprawiedliwości  kierowały go raczej w stronę wytłumaczenia trudnych zajęć mniej zdolnym uczniom, niż pozwalania na bezczelne zżynanie. Ucznia tego nie sposób ująć w żadne schematy. Jest nad wyraz dojrzały emocjonalnie. Nawet przerwy śródlekcyjne spędza przeważnie samotnie, czytując gazetki ścien- ne dotyczące różnych dziedzin wiedzy ( geografii, biologii, historii). Nie bawią go żarty i wygłu- py rówieśników. Ma wyszukane poczucie humoru, doskonale rozumie ironię czy sarkazm. Wiedzę zdobywa samodzielnie (rozwinięta chęć samodoskonalenia), lubi czytać książki o warto- ści naukowej lub kulturowej. Męczą go schematyczne lekcje, nudne zadania. Nawet dodatkowe prace nie zaspokajają jego potrzeb edukacyjnych.
Brzmi znajomo? Nie znosimy takich uczniów, zwłaszcza jeśli poprawiają nas samych, bowiem ich wiedza dorównuje naszej, o ile jej nie przekracza. Uważamy ich za przemądrzałych, zadufanych w sobie, gburów. Postrzegamy jako tych, którzy czyhają na nasze wpadki i niepowo- dzenia, aby się tym chełpić. Nic bardziej błędnego! Oni po prostu potrzebują nieco więcej uwagi, indywidualizacji procesu nauczania. Wiem, wiem. Znów usłyszę zarzut o poświęconym czasie, którego nam wiecznie brakuje. Wierzcie, że mi też. Ostatnio nawet rozmawiałem ze znajomymi o tym, że mógłbym zmienić pracę, którą uwielbiam, gdyby tylko ktoś zaproponował mi jakiekol- wiek stanowisko z określonymi godzinami pracy, np. od 8.00 do 16.00. Jednakże nasz zawód ma w sobie coś z misji. Dzięki etyce zawodu nie potrafimy przejść obojętnie, gdy któryś z naszych uczniów potrzebuje pomocy. Mamy w sobie coś z siłaczki, Stanisławy Bozowskiej. I tak być powinno.

nazjalnej rzeczywistości. W którymś momencie zabrakło nawet miejsca na uwagi w dzienniku. Wojtek szturcha kolegę, rozmawia na lekcji, komentuje, chodzi po klasie, śmieje się itd. Brakowało tylko uwag dotyczących tego, że oddycha – wszystko przeszkadzało. Bardzo lubię tego młodego człowieka, więc starałem się różnymi sposobami załagodzić narastający konflikt. Z pomocą przyszła mi nauczycielka angielskiego. Podpowiedziała, żeby powierzyć mu ważną funkcję – gospodarza. Dziś mam wszystko załatwione na czas, Wojtek zdaje raporty z tego, co dzieje się w klasie (nie mylić z donosicielstwem!), dba o porządek. I nawet uwag jest zdecy- dowanie mniej.
Nie boję się przyznać, że Wojtek mógłby w wielu dziedzinach być moim nauczycielem. Wykorzystuję więc to podczas lekcji, zwłaszcza przy omawianiu tematów związanych z histo- rią, np. wprowadzenie do epoki, charakterystyka reformacji jako czynnika kształtującego literaturę  renesansu.  Nie  boję  się  przyznać,  że  uczeń  przewyższa  mistrza,  kiedy  piszę pod rozprawką komentarz typu: „Skąd Ty czerpiesz te mądrości? Zazdroszczę Ci umiejętności takiego  formułowania  myśli,  że  odbiorca  czuje  się  „mały”  przy  wielkości  użytych  słów. Do tego trafna argumentacja, doskonały język itd. Pewnie staje się to już nudne, ale podziwiam Twoją dojrzałość!”.) Dzięki temu zyskuję szacunek i godnego partnera do rozmów, mimo
że tylko trzynastoletniego.

Kategorie: Warto znać